Telewizji nie oglądam, gazet nie czytam, informacje z internetów trafiają do mnie w śladowych ilościach, zwykle orientuję się tylko, że coś się stało, ale o co chodzi nie mam pojęcia. Tak więc nie znam się, to się wypowiem. Czyli trochę jak w telewizji.
Ze zdziwieniem czytałem doniesienia o wycofaniu a wręcz zakazaniu sprzedaży w szkołach drożdżówek. I innych niezdrowych produktów spożywczych. Spoko, zupki chińskie - chemia, jestem za, dziwne żelki, chipsy i prażynki walące starym olejem, ok, batony, czekolady, hmm, czy czekolada nie pomaga w nauce, skoncentrowaniu się? W dużych ilościach może szkodzić, fakt. Ale drożdżówki? Czemu drożdżówki? A bo dzieci grube.
Udało mi się z sukcesem przejść przez wszystkie etapy obowiązkowej edukacji i odkąd pamiętam najczęstszą formą drugiego śniadania w moim plecaku była ta zła, tłusta i śmiercionośna DROŻDŻÓWKA. Kilkanaście lat jedzenia drożdżówek (najbardziej lubiłem te z białym serem lub czekoladą - najbardziej tłuste) powinno zrobić ze mnie człowieka kulę. Kulę tłuszczu. Mało tego, w zamierzchłych czasach mojej podstawówki w dzikich latach dziewięćdziesiątych rytuałem powrotu ze szkoły (gdzie cała klasa jadła niezdrowe wypieki) była butelka trującej, słodkiej i lepkiej od cukru oranżady za pięćdziesiąt groszy. A w domu czekał obiad, pierogi (znowu z tłustym twarogiem) ze skwarkami, jajeczny makaron, tłuste mięsiwa. A na podwieczorek drożdżówka! Pamiętam nawet, że w podstawówce dzieci z najbiedniejszych rodzin w ramach pomocy (a pewnie ministerstwo edukacji czy inny organ władzy, który dba o tuszę uczniów o to zadbał) dostawały w szkole darmowe... drożdżówki. I tak sobie żarliśmy niezdrowo, owszem byli w klasie i grubsi, ale nie chorobliwie otyli. A zdrowe odżywianie się w tamtych czasach było chorą mrzonką. Chociaż mieszkaliśmy na wsi, większość produktów pochodziła z własnego podwórka, twaróg był tłusty a mleko miało zdecydowanie więcej niż 3,2%.
Dlaczego więc moje pokolenie nie wymiera aktualnie na choroby spowodowane otyłością i niezdrowym odżywianiem się, nie toczy się zamiast iść? Bo na wuef chodziliśmy ćwiczyć, nie zanieść zwolnienie, bo po szkole do nocy graliśmy w piłkę, nabijaliśmy kolejne kilometry na rowerach, spędzaliśmy każdą wolną chwilę aktywnie i na świeżym powietrzu, nawet przy -20 stopniach, bo na łyżwach człowiek się rozgrzewał. Nie siedzieliśmy pod kloszem i nasze matki nie wymyślały kolejnych bezglutenowych, bezcukrowych, bezsmakowych diet. ŻYJEMY, mamy po dwadzieścia kilka lat i nie zanosi na na nagły pomór.
Nie chcę, żeby mnie zrozumiano źle, zdrowa dieta jest ważna, sam odżywiam się w miarę zdrowo, ale nie jestem radykałem, dzieci nie mam (no dobra, mam jedno, ale nie mam) wiec się nie znam, ale mój brat wyrastał na moich oczach i na takiej samej diecie i też żyje. Wywalenie ze szkolnych sklepików syfiastych i chemicznych sztucznych produktów - TAK, pomysł z wycofaniem drożdżówek - CHORE. Przecież dzieci w drodze do szkoły mijają dziesiątki sklepów i mogą kupić, co chcą, bo pieniądze zwykle też mają jakieś, no chyba, że są wożone samochodami (a dupa rośnie).
Reasumując - we wszystkim trzeba znać umiar, a obowiązkiem rodziców jest wpajanie wiedzy o zdrowym odżywianiu się. Dzieci spuszczone z oczu i tak zrobią swoje, ważne żeby mając wybór między drożdżówką a paczką czipsów wiedziały co wybrać.
A teraz bijemy brawo dla pani ministry Kluzik-Rostkowkiej za szaleńczy bój w sprawie drożdżówek. Dobra robota!