czwartek, 17 grudnia 2015

Inglisz is izi. Wystarczy mieć dobrego nauczyciela

Uwaga! Wpis ten będzie reklamą, za którą mi nikt nie zapłacił. W sensie materialnym, bo sam z pewnością się dzięki tej osobie co nieco wzbogaciłem. Tak więc jeśli nie lubisz sprzedajnych blogerów, nie czytaj tego posta!
Ale najpierw proszę zapoznać się z projektem BAUM i najnowszym teledyskiem (cholera, reklama za reklamą!). Delikatna muzyka, prosty, życiowy tekst, wspaniała wokalistka, polecam.


A teraz przejdźmy do głównej myśli dzisiejszego wpisu. Wydarzenia z ostatnich dni i kanał na youtube, który z pasją oglądał skłoniły mnie do pewnych przemyśleń. Przemyśleń na temat mojej znajomości języka angielskiego. Co ciekawe, ludzie, którzy nie znają mnie zbyt dobrze zakładają nie wiedzieć czemu, że ja się tym językiem całkiem nieźle posługuję. Ale prawda jest inna. Zacznijmy od początku.
Swoją edukację szkolną rozpocząłem ponad dwadzieścia lat temu (o kurwa! starość), w wiejskiej podstawówce, w czasach galopującego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych, który to szerokim łukiem omijał wsie jak moja. A kapitalizm otworzył nas na świat, a w świecie trzeba było się jakoś porozumiewać, tak wymyślono język angielski. Przeskakiwałem więc na kolejne szczeble edukacji, kapitalizm miał się dobrze, gdzieś po drodze zrobili denominację i ojciec wypłatę przynosił w pięciu banknotach, takoż stwierdzono, że angielskiego zaczną i mnie uczyć. W czwartej klasie szkoły podstawowej. Na wszelki wypadek zaczęli mnie też uczyć rosyjskiego, bo i wschodnia granica blisko, bo tam też już kapitalizm mają, bo nauczycielce jeszcze parę lat do emerytury zostało. I z tych pierwszych lekcji angielskiego pamiętam tylko tyle, że nauczycielka miała ogromne piersi. Takie strasznie wielkie. Później pamiętam, że angielski znienawidziłem i strasznie nie chciałem się go uczyć, w sumie to nawet celowo się go nie uczyłem, aż w końcu zaległości miałem takie, że chociaż się starałem, to nie ogarniałem niczego. Na dodatek kapitalizm tak się zadomowił, że w piątej klasie dołożyli nam niemiecki i tak oto nagle uczyliśmy się na raz trzech języków obcych, uwierzcie - da się zapisywać cyrylicą niemieckie słowa. Marazm trwał. Dodatkowo praktycznie co roku zmieniał się nauczyciel i co roku uczył tego samego, serio, do szkoły średniej uczyłem się w kółko present simple, past simple i present continuous (tak, nawet ja w końcu załapałem). Lekcje wyglądały tak, że w zeszycie zapisywało się słówka z jakiejś dziedziny (co akurat pozwalało je utrwalać), jakieś proste zdania, robiło się kartkówki z tych słówek i jakiś większy sprawdzian z tych prostych dań. Nie rozmawiało się po angielsku. Ewentualnie czytało się dialogi z podręcznika. NIE ROZMAWIAŁO SIĘ PO ANGIELSKU. I tak oto w czasie szkoły średniej wymyśliłem sobie dłuższy wyjazd za granicę, gdzie oczywiście musiałem porozumiewać się w języku angielskim, no bo po tylu latach nauki chyba już umiem (chociaż wciąż nie lubiłem tego języka). Już na lotnisku w obcym kraju okazało się, że my name is potato i przez tydzień udawałem, że nie słyszę jak się do mnie mówi, a jeśli już musiałem o coś zapytać, to udawałem, że odpowiedź rozumiem i jest ona dla mnie satysfakcjonująca (gunwo rozumiałem). Bo na lekcjach NIE ROZMAWIAŁO SIĘ PO ANGIELSKU. Paraliżujący strach przed odezwaniem się po angielsku również u mnie występował, wszystko było jednak kwestią kilku dni i przebywania w anglojęzycznym towarzystwie, osłuchaniu się, wypowiedzeniu pierwszego zdania, nawet pełnego błędów, ale z zachowanym sensem, później jakoś to poszło. I w dwa miesiące zrobiłem większe postępy niż przed cały okres edukacji, nawet mi się ten angielski spodobał, przestał być czarną magią. Po powrocie zacząłem klasę maturalną, do tego trafił mi się super nauczyciel z fajnymi metodami, który ROZMAWIAŁ Z NAMI PO ANGIELSKU. Z wyniku na maturze jestem zadowolony, szczególnie, że praktycznie byłem samoukiem. Chwilę po maturze wyjechałem na dłużej kolejny raz, bariery językowej już nie napotkałem, aczkolwiek słownictwo dalej miałem ubogie, gramatyka kulała, ale nie bałem się mówić, przecież czasem da się coś przekazać okrężną drogą i istnieje komunikacja niewerbalna. Także oceniłbym swój angielski na podstawowy, dogadam się, nie zginę. Nie wiedzieć czemu na studiach na podstawie jakiegoś testu wsadzono mnie do zaawansowanej grupy, od której notabene nie odstawałem.



Niestety przez kolejne pięć lat potrzeby używania angielskiego poza krótkimi rozmowami ze znajomymi na facebooku nie miałem. Czasem zdarzało się, że ktoś na ulicy zapytał mnie o drogę (znaczek informacji turystycznej nad moją głową ciągle wisi). Pobyt w Anglii pokazał mi, że znowu bałem się odezwać i przez cały pobyt wypowiedziałem zaledwie kilka zdań - kupując kebaba, odpowiadając na pytanie o drogę (znaczek IT działa za granicą!), zamawiając piwo w barze. Po pierwszym piwie na szczęście język mi się już trochę rozluźnił i zamawianie drugiego poszło sprawniej, gdyby nie ten cholerny brytyjski akcent może wiedziałby co barman mówił mi o piwach.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo znowu mam ochotę się w angielskim podszkolić, póki co mogę dalej wskazywać drogę na ulicy lub tłumaczyć w pracy. Z chęcią zakumpluję się z kimś, kto nie zna polskiego, to będzie najlepsza metoda. Jakby ktoś kogoś takie miał w Warszawie, to śmiało dawajcie namiary na mnie.
Obiecałem reklamę, już podaję. Oczywiście w temacie języka angielskiego. Od kilku miesięcy z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek Po Cudzemu, programu na youtube, którego autorką jest Arlena Witt, między innymi nauczycielka angielskiego. Można ją obejrzeć pod tym linkiem Po Cudzemu Na swoim kanale skupia się na poprawnej wymowie słów, dość popularnych, ale zarazem takich, z którymi mamy problem.
Sam jestem zaskoczony w jakim błędzie żyłem praktycznie po każdym odcinku. Słuchasz Iron Maiden, oglądałeś Iron Mana?


Krótkie filmiki, mała ilość materiału do opanowania na raz i możliwość odtwarzania poprawnej wymowy w nieskończoność, dwa warianty - brytyjski i amerykański, często zabawne przykłady i jakaś taka hmm... charyzma Arleny sprawiają, że jest to jeden z moich ulubionych kanałów na youtube. Jeśli jeszcze jej nie znasz - polecam.

Kilka dni temu grupa zagranicznych turystów zapytała mnie jak dojść do "pump tree", kazałem sobie powtórzyć trzy razy. Niestety o żadnej pompie drzewie nie słyszałem i nie potrafiłem pomóc. Kiedy odeszli mój mózg przełożył ich akcent na formę zdatną do zrozumienia. chodziło o "palm tree", palmę na rondzie de Gaulle'a. Brawo ja.

czwartek, 10 grudnia 2015

Postanowienie spełnione. 5 dni w Wielkiej Brytanii

Nigdy nie lubiłem robić planów, założeń, wyznaczać sobie celów, bo nigdy nie dochodziły do skutku. Demotywowały do działania. Tegoroczne zmęczenie zapracowaniem, miastem i tęsknota za odrobiną wolności sprawiła jednak, że coś postanowiłem. Oczywiście przypadek i moja wrodzona spontaniczność sprawiły, że cel się spełnił (gdyby nie to, pewnie dalej bym płakał, że nic mi się nie udaje). Pisałem już tu o tym, moim celem było pojechać przed końcem 2015 roku do kraju, w którym mnie jeszcze nie było. Padło na Wielką Brytanię. Przypadkiem oczywiście, bo jak postanowiłem, tak w tym samym czasie Ka poinformowała mnie o zakupie biletów i wizycie u siostry w Bishop's Stortford niedaleko Londynu. Kupiłem i ja. Oczywiście kolorowo być nie mogło, bo do dnia kiedy wylądowałem w Anglii nie znalazłem nikogo, kto mógłby mi użyczyć kawałka podłogi w Londynie, znajomi nie mieli warunków, nie chcieli mnie, albo udawali, że nie widzą mojego błagalnego apelu, a couchsurfing mnie wkurzył na maksa, na ponad 20 wysłanych zapytań (do osób, które logowały się w przeciągu tygodnia, żeby trafić na aktywnych użytkowników), do osób, które w profilu mają zaznaczone, że przyjmują gości, odpisały trzy osoby, na dodatek jak na złość, musiały w tym terminie wyjechać za miasto. Sam nie zawsze mogę przyjmować podróżników, ale jeśli już ktoś do mnie napisze, a ja muszę odmówić proponuję oprowadzenie po mieście czy wyjście na piwo. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie, przemiła rodzina Ka udostępniła mi kanapę i większość pobytu spędziłem w uroczym miasteczku. Czego nie żałuję.
Oczywiście do Londynu się wybrałem. Tego Londynu, który jest ziemią obiecaną dla tysięcy ludzi, którzy marzą o zamieszkaniu w tym mieście. Do Londynu pełnego zabytków, ociekającego zajebistością, esencji Anglii, jednego z najpiękniejszych miast w Europie jeśli nie na świecie, tego Londynu, którym każdy się zachwyca, który trzeba zobaczyć. Owszem, zobaczyć trzeba (powinno się), zobaczyłem. W brytyjskiej stolicy spędziłem cały dzień, do późnego wieczora zwieńczonego najgorszym kebabem życia w nieciekawej okolicy. Na zwiedzanie wybrałem się sam, bo samemu można pójść gdzie się chce, zatrzymać się kiedy ma się na to ochotę, zgubić się i nie robić z tego tragedii, a potraktować to jako możliwość zwiedzenia nieplanowanego miejsca.
Żeby nie rozwlekać - zobaczyłem wszystkie charakterystyczne dla Londynu miejsca, zacząłem od Pałacu Backingham, uroczy St. James's Park, budynek parlamentu i Big Bena, Westminster, London Eye, podczas błądzenia znalazłem się w China Town, zobaczyłem zmianę warty Straży Konnej i ogromny Horse Guard Parade, po drodze oczywiście masę ciekawej architektury, sklepów, pozwoliłem się zanieść nogom na Oxford Street, nad Tamizą znalazłem jarmark świąteczny, a obok targ z jedzeniem z całego świata, stoiska ze starymi mapami i książkami. Żałuję, że nie zobaczyłem jeszcze kilku miejsc, ale i tak zobaczyłem sporo, wszystko na własnych nogach. Wieczorem znalazłem się na Tottenham, w okolicach stacji metra Seven Sisters, tak dla kontrastu. Okolica mało ciekawa, miks kulturowy, na ulicach twarze w odcieniach wszystkich kolorów, to tu zaczynają emigranci.
Czas na kilka zdjęć. Oczywiście nie zabrałem swojego aparatu i zdjęcia są robione telefonem, do tego pogoda nie pomagała, ale zawsze to jakiś podgląd i pamiątka.

 Pałac Buckingham

 St. James's Park

 Horse Guard Parade


 Big Ben

 Widok na Tamizę i London Eye z Victoria Tower Gardens

 Parlament

 London Eye


Westminster Abbey

Moja zmęczona twarz i kilka zdjęć więcej dostępna pod tym linkiem >>KLIK<<
Dobrze, pojechałem, zobaczyłem, ale raczej do Londynu już nie wrócę, a na pewno nie szukać tam pracy. Za to Bishop's Stortford mnie urzekło, małe miasteczko, z zabudową, która ewidentnie z Anglią się kojarzy, zadbane, czyste, miłe centrum pnące się wąską drogą do góry ze sklepikami i knajpkami po obu stronach. Miły, rodziny pub na zwieńczenie wieczoru. Tam mógłbym chwilę pomieszkać.


A tak wygląda mapa odwiedzonych przeze mnie krajów (zaznaczone na zielono). Duch podróżnika znowu się we mnie rozpalił, może postanowić sobie, żeby w pierwszym kwartale nowego roku znowu gdzieś wyskoczyć? Jakieś propozycje?