poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Śniadanie pod chmurką

Jestem spóźniony i zacofany w kwestiach miejskiego lajfstajlu, mainstreamu i przychodzących z zachodu mód dlatego dopiero wczoraj udało mi się trafić na targ śniadaniowy. Udałem się tam z wielką ciekawością - bo jedzenie. Dużo, różnorodnie i z założenia zdrowo. Nie jechałem zupełnie w ciemno, wcześniej co nieco czytałem dlatego też troszkę się zawiodłem rozmiarem targu. Może to koniec sezonu, nie wiem, może lokalizacja, późna pora, bo na śniadanie dotarłem grubo po południu. Na miejscu zastałem około dziesięciu stoisk z kuchniami świata, od placków ziemniaczanych, przez kuchnię chorwacką, tex-mex, do wietnamskiej i nepalskiej. Ale zacząłem od kawy, bo zanim dojechałem na miejsce zostałem brutalnie wydarty z łóżka.
Popijając kawę udałem się na rozeznanie, stoiska rozstawione w kwadrat, po środku stoły i ławki, po bokach ludzie na kocach, wszystko w myśl zasady targu śniadaniowego.



Zdecydowałem się na kuchnię chorwacką, bo jeszcze nie dane mi było jej skosztować. Przemiła pani wyjaśniła mi co jest czym i nawet pozwoliła wsadzić obiektyw w grill. Wybór padł na pljeskavicę jagnięcą, czyli najprościej rzecz ujmując bałkański burger, Drobno siekane jagnięce mięso z ziołami zamknięte w bułce z pomidorem i białą cebulą. Podali też keczup, ale nie śmiałem zabijać smaku mięsa. Grillowany kotlet, co tu dużo mówić był przepyszny, czuć było zioła, nie dam sobie nic uciąć, ale pewnie czosnek też tam był, bułka mam nadzieję, że z własnego wypieku też bardzo dobra. Porcja nie wydawała się jakaś ogromna, ale powiem szczerze, że ledwo ją zmieściłem, a jechałem na targ bardzo głodny.




Idea targu śniadaniowego bardzo mi się podoba i bardzo się cieszę, że dane mi było w nim wziąć udział i powiem szczerze, że mam nadzieję na kolejne wizyty, tym razem na którymś z większych. I może tym razem nie spóźniony usiądę ze znajomymi przy jednym stole i zjemy coś razem. W końcu uwielbiam odkrywać nowe smaki, a targ śniadaniowy jest do tego najlepszym miejscem,


czwartek, 13 sierpnia 2015

Z poślizgiem - czyli relacja z urlopu

Uwaga, pierwszy raz piszę bez kawy i papierosa, nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale będę się starał.
Miało być o moim urlopie zaraz po moim urlopie, ale niestety czas nie pozwolił na zdanie relacji zaraz po powrocie, dzisiaj mija dwa tygodnie od wyjazdu, mam nadzieję, że pamięć mnie nie zawiedzie. Pomimo trudności ze znalezieniem noclegu, kłód rzucanych pod nogi w postaci nagłych i nieprzemyślanych zmian grafiku udało mi się wyjechać na cztery dni na Mazury! Cztery dni!



Mazury jak Mazury, pewnie większość osób już tam była, dla mnie był to pierwszy raz. Po kilkugodzinnym poszukiwaniu kwatery udało nam się znaleźć przytulne piętro domu w malutkiej wsi, z której wszędzie jest blisko, z przemiłymi gospodarzami. I wtedy okazało się, że jest cholernie zimno. Pogoda dopisała dopiero ostatniego dnia i w efekcie leżąc nad jeziorem w Mikołajkach słońce zdążyło mnie spalić. Ogólnie rzecz biorąc nie jestem fanem pasywnego wypoczynku, leżenia plackiem czy odwiedzania kolejnej kawiarni z rzędu więc i tym razem starałem się zobaczyć jak najwięcej w okolicy. Uzbrojony w aparat, Katarzynę i kradzionego, niemieckiego Passata ruszyłem w drogę. Droga miała mnie zaprowadzić na Litwę, ale nie wyszło. Więc stanęło na zwiedzaniu zamków krzyżackich w Kętrzynie i Reszlu, sanktuarium w Świętej Lipce i Zamku Biskupów Warmińskich w Lidzbarku Warmińskim. Mazurki klimat próbowaliśmy złapać w Mrągowie, Rucianym-Nidzie i Mikołajkach. A z dziką naturą udało nam się obcować w Parku Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie.
Zjeść też było trzeba. Jako że Mazury były mi krainą obcą z obcą kulturą i kuchnią, chciałem spróbować regionalnych specjałów. Dupy nie urwało. Zawiodło. Zapraszam więc do zapoznania się z recenzją czterech mazurskich restauracji, które odwiedziłem.








Dzień pierwszy. Ukta, restauracja Ukta Główna.
Byliśmy głodni, a ta restauracja była najbliżej miejsca zakotwiczenia. (Zupełnie nie rozumiem czemu domowe pierogi, serwowane z budki, która przypominała średniej jakości kurnik odpadły w głosowaniu). Lokal z zewnątrz nie odbiegał stylem od gospodarstw w okolicy. W środku za to było co najmniej dziwnie, ciemno i... orientalnie - przez obrazki wiszące na ścianach. W karcie również nie zabrakło orientu, bo obok dań mazurskich można było znaleźć coś z Indii czy Chin. Mój wybór padł (po tym, jak okazało się, że nie ma pierogów kresowych, i dobrze, bo ponoć są z kaszą) barszcz czerwony z kołdunami i rumsztyk. Kołdunów i rumsztyku nigdy nie jadłem. Śmiem twierdzić, że istnieje cień szans na to, że barszcz nie był z torebki, był całkiem smaczny. Kołduny za to musiały być z torebki. Farsz smakował jak w najtańszych mrożonych pierogach czy pyzach. Mięso oddzielone mechanicznie. Z ciekawością czekałem na rumsztyk, bo szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, co to jest. Okazał się kotletem mielonym. Całkiem dobry, ale wciąż mielony. Przynajmniej sycący. Całość bardzo średnia i śmiało stwierdzę, że tam nie wrócę, bo w okolicy jest wiele lepszych miejsc. Aha, ceny w stosunku do dań i całokształtu restauracji za wysokie. Słaba obsługa.

Dzień drugi. Mrągowo, Gościniec Molo.
Ogromny budynek. Pokoje gościnne i restauracja. Ładnie urządzona, piętrowa, wielkie drewniane meble. Zamawiamy, jako czekadełko na stół wjeżdża smalec, ogórki i chleb, bardzo fajnie. Zupy nie były ciekawe więc zdecydowałem się tylko na placek po mazursku, spodziewając się wszystkiego. No i dzięki temu nie zawiodłem się za bardzo. Placek po mazursku to najprościej rzecz ujmując placek po węgiersku, ale do tego z konserwowymi ogórkami w środku. I przypalonymi brzegami. Najeść się można, smaczne było. Ale czy mazurskie? I bez śmietany. Obsługa bardzo miła, cen nie pamiętam, ale nie było najgorzej. Polecam wszystkim, którzy są głodni, a nie mają ochoty na kolejną pizzę czy kebaba, których w okolicy nie brakuje.

Dzień trzeci. Kętrzyn, restauracja Zajazd pod Zamkiem.
Jak sama nazwa wskazuje, restauracja usadowiła się tuż pod kętrzyńskim zamkiem, więc na brak gości nie powinna narzekać. Szczególnie, że jak się okazało, restauracja przeszła kuchenne rewolucje Magdy G. Podpowiadało mi to, że będzie dobrze. Usiedliśmy w ogródku, pod drzewami, przy bardzo ładnych białych meblach, na kanapach z poduchami. Stoły były odrobinę za niskie, ale daliśmy radę. Na pierwszy ogień poszła zupa krem z białych ryb. Wyżej pisałem, że cała mazurska kuchnia dupy nie urwała. Za to to jedno danie urwało mi wszystko, 10/10, brawa! Biała jak śnieg, puszysta, pyszna, podana z grzanką z pastą rybną i polana olejem, którego smaku nie umiałem rozpoznać. Najlepsza zupa jaką kiedykolwiek jadłem (zaraz po mojej pomidorowej). Na drugie danie pierogi z dziczyzną. Bardzo dobre, dla mnie za słodkie, fanem dziczyzny nie jestem, jedząc oczami wyobraźni widziałem te zwierzęta z Kadzidłowa, ale zjadłem. Bardzo sycące. Ceny jak za takie miejsce i dania  - 12 zł zupa, 18 zł pierogi. POLECAM!

Dzień czwarty. Mikołajki, Tawerna pod Złamanym Pagajem.
Mikołajki to w ogóle temat na osobny artykuł, ale chyba mi się nie chce pisać od modzie "zdejmij koszulę, wywal brzuch i załóż złoty łańcuch na szyję, najgrubszy jaki masz". Ludzi chmara, ciężko gdziekolwiek usiąść, szczególnie grupą 11 osób. Ale trafiliśmy do tawerny, z widokiem na przystań, równie mocno obleganą jak inne sąsiednie restauracje. Wybór kolejny raz padł na zupę rybną, tym razem pikantną. Drugie dania to standardowe ryby mazurskie, ale patrząc na talerze innych jakoś nie miałem ochoty na kilogramy panierki więc wybrałem najzwyklejsze pierogi ruskie. Zupa pikantna była, ale lekko, czerwona, w zupie kawałki ryb, mniejsze, większe, z ośćmi, tłuszczem. Zupę dało się zjeść, była całkiem smaczna, pierogi dobre, ale podane z roszponką jako dekoracją. Przecież pierogi podaje się ze skwarkami i cebulką! Restauracja najdroższa z powyższych, ale to Mikołajki, lans, bauns i złote łańcuchy.

Wiecie, że bloger kulinarny (przynajmniej taki, z którym ja miałem do czynienia), może dostać 1800 zł plus darmowe żarcie, po to, żeby przyjść do knajpy i o niej napisać, niekoniecznie dobrze (czym się nie dziwię, bo nie było o czym pisać dobrze)? A mi nikt nie zapłacił, a chwalę! Taki ze mnie dobry bloger.

Wypad na Mazury był miłą chwilą relaksu i oddechu, niestety trzeba było wrócić do swojego małego piekiełka.