poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Żarcie na kółkach

Wczoraj miał miejsce pierwszy w tym sezonie warszawski zlot food trucków. Idea street foodu podoba mi się bardzo, ileż to się naoglądałem filmów podróżniczych i reportaży, gdzie na azjatyckich ulicach stoiska uginały się od egzotycznych potraw. Ciekawscy podróżnicy zachwycali się dziwnymi przekąskami, zachwycali smakiem, rozpływali nad ceną. I czemu do ch*ja wafla w Polsce nie mamy takich stoisk? Pardą, mamy obwarzanki i oscypki, grillowane kiełbasy, ale to tylko od festynu do festynu. Czemu w Warszawie łatwiej na Nowym Świecie kupić pieczone kasztany niż kaszankę z cebulą czy miskę bigosu?
No ale mamy te targi śniadaniowe i food trucki. I mamy na nich też ceny z kosmosu, takie restauracyjne. Przecież na takiej imprezie mają obłożenie często do ostatniej kanapki, jest to dla nich promocja (mówię na ten przykład o knajpach, które wystawiają swoje samochody) więc powinni trochę z ceny zejść. Mnie udało się dzień wcześniej trafić trójkę w totka więc mogłem zaszaleć za 24 złote. Więc ruszyłem między stragany.






Pogoda nie rozpieszczała, było zimno, a deszcz tylko czekał na to, żebym usiadł i zaczął jeść. Mało brakowało, a nie zjadłbym niczego. Burgery, burgery, frytki belgijskie na frytkach belgijskich, quesadillas, buritos, znowu burgery, gofry. Ileż można? Chociaż klientów mieli więc można, ja niestety mam awersję do burgerów, która chyba szybko nie przejdzie. No i bym sobie pewnie pojechał do domu na chleb z pasztetem, ale moje bystre oko na tle szarości wypatrzyło żółtą plamę. Zaciekawiony podszedłem.




Ku mojej uciesze serwowali coś, czego jeszcze nie jadłem! Kanapki kubańskich emigrantów! Nigdy nie sądziłem, że kiczowate flamingi sprawią mi tyle radości. Po szybkim przestudiowaniu tablicy wybór padł na Cubano Picante z jalapenos, bo zimno więc trzeba się było rozgrzać od środka. Kusiła wersja z mango, ale jeszcze nie dojrzałem do łączenia mięsa z egzotycznymi owocami. Kolejka długa nie była więc od złożenia zamówienia zdążyłem wypalić papierosa, chwilkę odczekać i dostałem swoje pudełeczko. Towarzyszka Madzia (pozdrawiam) zamówiła to samo więc nie było porównywania, a szkoda. Zapraszam więc na unboxing. Zawsze chciałem zrobić unboxing!






Kanapka była naprawdę spora! Marynowana wieprzowina, chrupiący bekon, dużo goudy, papryczki i pikantny majonez, wszystko w grillowanym chlebie. Smak dupy nie urwał, brakowało jakiegoś dominującego elementu, ale najeść się tym idzie. I szczerze powiem, że dwóch ostatnich gryzów nie dokończyłem. Ogólnie polecam. Następnym razem, kiedy ich gdzieś spotkam przetestują coś nowego, może kurczaka z mango? La Chica Sandwicheria niestety stacjonarnie nigdzie nie funkcjonuje więc jeśli też macie dość burgerów, albo macie ochotę na coś nowego, wypatrujcie żółtej furgonetki z flamingami.



sobota, 9 kwietnia 2016

Dużo piwa!

A i ja tam byłem, miód i wino piłem. Wróć, piwo piłem, bo na Warszawskim Festiwalu Piwa byłem. Niechcący poszedłem więc mało mam do powiedzenia, ale jak to zwykle bywa: nie znam się, to się wypowiem. Bo gdybym wiedział, że pójdę tam na sto pro, przygotowałbym się merytorycznie, zrobił rekonesans wśród wystawców, wiedział czego koniecznie spróbować. Nie żebym od miesiąca wiedział, że festiwal się odbędzie... Tak więc czułem się trochę jak dziecko we mgle, wśród stoisk, kranów, butelek i beczek, nie wiedząc na co się zdecydować.




Wśród wystawców były oczywiście browary, które znam i lubię, no ale trzeba było przecież spróbować czegoś nowego. Wybór padł oczywiście na mój ulubiony rodzaj piwa czyli Indian Pale Ale (IPA), który uwielbiam za jego gorzki smak i cytrusowe nuty. Ogólnie dla mnie piwo im bardziej gorzkie, tym lepsze. Pierwszym wyborem była IPA z dodatkiem aronii. Piw smakowych nie lubię, piwo z sokiem to zbrodnia, ale ostatnio posmakowało mi piwo z mirabelką więc liczyłem na podobne doznania. Zawód nr jeden: piwo smakowało jak baaaardzo rozwodniony sok.



To ciemne piwo nosiło nazwę Nafciarz Dukielski i tak, smakowało naftą, co było ciekawym doznaniem. Na kilka łyków, bo całej szklanki raczej bym nie wypił. Byliśmy na festiwalu w ilości sztuk czterech więc mogliśmy posmakować większej ilości browarniczych wyrobów na zasadzie wymiany (pozdrowienia dla Agi, Mirka i Jacka!).
Kolejny wybór padł na piwo o zachęcającej nazwie Jungle IPA. Dżungla, owoce, zimne piwo, brzmi pysznie. Smakuje niczym. Zwykłym koncerniakiem. Sorry, zawód nr dwa.




Tak, wiem, nie powinno się pić z plastiku, ale aż tak wielkiej potrzeby kupienia sobie pamiątkowej szklanki nie miałem. Trzecie i ostatnie piwo, znowu IPA, tym razem pszeniczna, Biała IPA chyba jej było. Z zestawu moich trzech najlepsza. W porównaniu do tego, co wypiłem w całej swojej karierze powiem, że zaledwie poprawne. Ale ja się na kraftowych piwach nie znam, moje opinie oparte są tylko i wyłącznie na moich wrażeniach smakowych.






Reasumując: impreza fajna, trwa jeszcze dzisiaj do 1 w nocy, gdyby ktoś był zainteresowany, to wszystko odbywa się na Stadionie Legii, a wejściówka kosztuje 10 zł, wybór bardzo duży, zakres cen, smaków, rodzajów i browarniczych wymysłów ogromny. Impreza w porównaniu do krasnostawskich Chmielaków, które odbywają się na świeżym powietrzu i są chyba największą imprezą tego typu w Polsce (albo były) wypada dużo lepiej właśnie z powodu piw rzemieślniczych, niszowych, no i klientela na wyższym poziomie. Ogólnie na plus. Na kolejny Warszawski Festiwal Piwa pewnie się również wybiorę.