Ale najpierw proszę zapoznać się z projektem BAUM i najnowszym teledyskiem (cholera, reklama za reklamą!). Delikatna muzyka, prosty, życiowy tekst, wspaniała wokalistka, polecam.
A teraz przejdźmy do głównej myśli dzisiejszego wpisu. Wydarzenia z ostatnich dni i kanał na youtube, który z pasją oglądał skłoniły mnie do pewnych przemyśleń. Przemyśleń na temat mojej znajomości języka angielskiego. Co ciekawe, ludzie, którzy nie znają mnie zbyt dobrze zakładają nie wiedzieć czemu, że ja się tym językiem całkiem nieźle posługuję. Ale prawda jest inna. Zacznijmy od początku.
Swoją edukację szkolną rozpocząłem ponad dwadzieścia lat temu (o kurwa! starość), w wiejskiej podstawówce, w czasach galopującego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych, który to szerokim łukiem omijał wsie jak moja. A kapitalizm otworzył nas na świat, a w świecie trzeba było się jakoś porozumiewać, tak wymyślono język angielski. Przeskakiwałem więc na kolejne szczeble edukacji, kapitalizm miał się dobrze, gdzieś po drodze zrobili denominację i ojciec wypłatę przynosił w pięciu banknotach, takoż stwierdzono, że angielskiego zaczną i mnie uczyć. W czwartej klasie szkoły podstawowej. Na wszelki wypadek zaczęli mnie też uczyć rosyjskiego, bo i wschodnia granica blisko, bo tam też już kapitalizm mają, bo nauczycielce jeszcze parę lat do emerytury zostało. I z tych pierwszych lekcji angielskiego pamiętam tylko tyle, że nauczycielka miała ogromne piersi. Takie strasznie wielkie. Później pamiętam, że angielski znienawidziłem i strasznie nie chciałem się go uczyć, w sumie to nawet celowo się go nie uczyłem, aż w końcu zaległości miałem takie, że chociaż się starałem, to nie ogarniałem niczego. Na dodatek kapitalizm tak się zadomowił, że w piątej klasie dołożyli nam niemiecki i tak oto nagle uczyliśmy się na raz trzech języków obcych, uwierzcie - da się zapisywać cyrylicą niemieckie słowa. Marazm trwał. Dodatkowo praktycznie co roku zmieniał się nauczyciel i co roku uczył tego samego, serio, do szkoły średniej uczyłem się w kółko present simple, past simple i present continuous (tak, nawet ja w końcu załapałem). Lekcje wyglądały tak, że w zeszycie zapisywało się słówka z jakiejś dziedziny (co akurat pozwalało je utrwalać), jakieś proste zdania, robiło się kartkówki z tych słówek i jakiś większy sprawdzian z tych prostych dań. Nie rozmawiało się po angielsku. Ewentualnie czytało się dialogi z podręcznika. NIE ROZMAWIAŁO SIĘ PO ANGIELSKU. I tak oto w czasie szkoły średniej wymyśliłem sobie dłuższy wyjazd za granicę, gdzie oczywiście musiałem porozumiewać się w języku angielskim, no bo po tylu latach nauki chyba już umiem (chociaż wciąż nie lubiłem tego języka). Już na lotnisku w obcym kraju okazało się, że my name is potato i przez tydzień udawałem, że nie słyszę jak się do mnie mówi, a jeśli już musiałem o coś zapytać, to udawałem, że odpowiedź rozumiem i jest ona dla mnie satysfakcjonująca (gunwo rozumiałem). Bo na lekcjach NIE ROZMAWIAŁO SIĘ PO ANGIELSKU. Paraliżujący strach przed odezwaniem się po angielsku również u mnie występował, wszystko było jednak kwestią kilku dni i przebywania w anglojęzycznym towarzystwie, osłuchaniu się, wypowiedzeniu pierwszego zdania, nawet pełnego błędów, ale z zachowanym sensem, później jakoś to poszło. I w dwa miesiące zrobiłem większe postępy niż przed cały okres edukacji, nawet mi się ten angielski spodobał, przestał być czarną magią. Po powrocie zacząłem klasę maturalną, do tego trafił mi się super nauczyciel z fajnymi metodami, który ROZMAWIAŁ Z NAMI PO ANGIELSKU. Z wyniku na maturze jestem zadowolony, szczególnie, że praktycznie byłem samoukiem. Chwilę po maturze wyjechałem na dłużej kolejny raz, bariery językowej już nie napotkałem, aczkolwiek słownictwo dalej miałem ubogie, gramatyka kulała, ale nie bałem się mówić, przecież czasem da się coś przekazać okrężną drogą i istnieje komunikacja niewerbalna. Także oceniłbym swój angielski na podstawowy, dogadam się, nie zginę. Nie wiedzieć czemu na studiach na podstawie jakiegoś testu wsadzono mnie do zaawansowanej grupy, od której notabene nie odstawałem.
Niestety przez kolejne pięć lat potrzeby używania angielskiego poza krótkimi rozmowami ze znajomymi na facebooku nie miałem. Czasem zdarzało się, że ktoś na ulicy zapytał mnie o drogę (znaczek informacji turystycznej nad moją głową ciągle wisi). Pobyt w Anglii pokazał mi, że znowu bałem się odezwać i przez cały pobyt wypowiedziałem zaledwie kilka zdań - kupując kebaba, odpowiadając na pytanie o drogę (znaczek IT działa za granicą!), zamawiając piwo w barze. Po pierwszym piwie na szczęście język mi się już trochę rozluźnił i zamawianie drugiego poszło sprawniej, gdyby nie ten cholerny brytyjski akcent może wiedziałby co barman mówił mi o piwach.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo znowu mam ochotę się w angielskim podszkolić, póki co mogę dalej wskazywać drogę na ulicy lub tłumaczyć w pracy. Z chęcią zakumpluję się z kimś, kto nie zna polskiego, to będzie najlepsza metoda. Jakby ktoś kogoś takie miał w Warszawie, to śmiało dawajcie namiary na mnie.
Obiecałem reklamę, już podaję. Oczywiście w temacie języka angielskiego. Od kilku miesięcy z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek Po Cudzemu, programu na youtube, którego autorką jest Arlena Witt, między innymi nauczycielka angielskiego. Można ją obejrzeć pod tym linkiem Po Cudzemu Na swoim kanale skupia się na poprawnej wymowie słów, dość popularnych, ale zarazem takich, z którymi mamy problem.
Sam jestem zaskoczony w jakim błędzie żyłem praktycznie po każdym odcinku. Słuchasz Iron Maiden, oglądałeś Iron Mana?
Krótkie filmiki, mała ilość materiału do opanowania na raz i możliwość odtwarzania poprawnej wymowy w nieskończoność, dwa warianty - brytyjski i amerykański, często zabawne przykłady i jakaś taka hmm... charyzma Arleny sprawiają, że jest to jeden z moich ulubionych kanałów na youtube. Jeśli jeszcze jej nie znasz - polecam.
Kilka dni temu grupa zagranicznych turystów zapytała mnie jak dojść do "pump tree", kazałem sobie powtórzyć trzy razy. Niestety o żadnej pompie drzewie nie słyszałem i nie potrafiłem pomóc. Kiedy odeszli mój mózg przełożył ich akcent na formę zdatną do zrozumienia. chodziło o "palm tree", palmę na rondzie de Gaulle'a. Brawo ja.
nie wiem jak teraz wygląda nauka języków obcych w szkołach, ale podejrzewam, że większość z nas z naszych roczników miała właśnie lekcje, na których wkuwało się setki słówek, miliona regułek i zasad tysięcy czasów, których nikt nie używa, ale nie rozmawiało się w tym języku. angielskiego uczyłam się w szkole od pierwszej klasy podstawówki aż do końca liceum i dopiero w tym ostatnim zaczęłam ten język ogarniać, bo trafiłam na profesora, który kazał nam mówić i rozmawiać w tym języku. koleś był specyficzny, nie uznawał podręczników, uczy nas nie tego co było w programie, ale to co jest potrzebne nam do komunikowania się w tym języku i do tej pory uważam, że był kosmitą. uznawał tylko dwa rodzaje ocen - 2 jak umiesz dużo, ale dostajesz taką ocenę, żeby uczyć się jeszcze więcej i 1 jak nie umiesz nic albo tylko trochę, też w ramach motywacji. w efekcie przez trzy lata regularnie byłam zagrożona z tego przedmiotu, na świadectwie na koniec liceum mam dopuszczający, ale w końcu załapałam o co w tym całym angielskim chodzi i że najważniejsze to mówić i rozmawiać, choćby i kalecząc, inaczej języka nie nauczysz się nigdy. i chwała mu za to.
OdpowiedzUsuńpotem jeszcze w liceum miałam niby dwa lata angielskiego, ale wystarczyło przynieść kwiatka doniczkowego do sali angielskiej i można było nie chodzić na zajęcia i przyjść tylko na końcowy egzamin :D
za to mój niemiecki, którego z kolei uczyłam się od drugiej podstawówki do końca liceum jest umiejętnością totalnie bierną - przez to, że w ogóle nie używam tego języka niewiele pamiętam, ale jeśli już to zrozumiem co do mnie mówią/piszą, ale żeby samej odpowiedzieć - nie ma opcji. jestem chyba takim wtórnym analfabetą...
przejrzałam parę filmików tej Arleny, podoba mi się. pewnie jak się będę kiedyś nudzić w pracy to sobie pogłębię temat więc dziękidzięki ;)
Tak Ci się chciało gałganie uczyć w gimnazjum, że tylko cycki zapamiętałeś! Starałam się najlepiej jak tylko mogłam dla tych 30 osób w klasie, a teraz plujesz na mnie żółcią k*rwiu jeden! To boli...
OdpowiedzUsuńAgnieszka