środa, 8 lipca 2015

Dawno temu w... górach.

Czas zapierdala - do takiego wniosku dzisiaj doszedłem. W związku z siedzeniem na dupie i narzekaniu jak to jest nudno, nic się nie dzieje, nie ma czasu na wyjazd, wzięło mnie na wspominki. Ostatnie prawdziwe wakacje miałem pięć lat temu. Najintensywniejsze wakacje życia miałem lat temu sześć. Pamiętam każdy szczegół, każdą spotkaną osobę, a to było już taki kawał czasu temu. Zabawne, że miałem wtedy 20 lat i uważałem się już za strasznie dorosłego, dupa tam, moja osobowość chyba się nie zmieniła od tamtych czasów, a teraz tak średnio dorosły jestem. I dobrze.
Przy obecnym trybie życia mogę sobie pozwolić na jedno, dwudniowe wypady, a wszelakie podróżnicze strony na fejsbuku bombardują mnie ofertami tanich lotów, przejazdów, wycieczek. Fajnie byłoby znów móc gdzieś pojechać na dłużej. Kiedyś było łatwiej. Byłem czynnym autostopowiczem i w mojej karierze na pewno pękło kilka tysięcy kilometrów. Ostatnia dłuższa podróż stopem, taka z przygodami miała miejsce w 2013 roku, trasa Lublin - Kostrzyn n/Odrą - Lublin, za tym też tęsknię. Szczególnie, że mam do zrealizowania jeden cel, który wcale nie jest trudny, przejechać przez Litwę, Łotwę i Estonię i wrócić, no ale na to potrzeba z dwóch tygodni. Pozostaje mi na razie rozmyślać i planować. Tymczasem jeśli dobrze pójdzie, sobotę spędzę na miłej jednodniówce w uroczym miasteczku, w którym byłem tylko raz, dawno temu.
A że na blogu miało wiać optymizmem, pokażę parę fotek właśnie sprzed sześciu lat, które niezmiennie wywołują na mojej twarzy uśmiech od ucha do ucha. Zdarzyło mi się wtedy mieszkać w Bukareszcie, który był zawsze miejscem startu autostopowych eskapad. Rumunia jest rajem dla autostopowiczów!

Zacznę od mojego ukochanego miejsca na ziemi, rumuńskich Karpat, dokładnie Gór Fogaraskich, wyższych od naszych Tatr. Podróżowałem wtedy z Kamilą, która dzieliła ze mną los zesłanego do Rumunii, a w góry trafiliśmy zupełnie przypadkiem (jak to często gęsto bywa, kiedy jeździ się stopem, a plan nie jest sztywny). Staliśmy przy drodze i o ile pamiętam chcieliśmy się dostać do Sibiu, a stop szedł wyjątkowo ciężko. W końcu udało się coś zatrzymać, chłopak niewiele straszy od nas do Sibiu jechał, ale nazajutrz. Zaproponował za to nocleg u siebie w domu. Pełni zaufania się zgodziliśmy, nie widząc nawet, że mieszka w tak przepięknym miejscu.

To jego wioska, z takim widokiem!

W trasie zdążył poinformować swoich rodziców, że wiezie gości. Na miejscu czekała nas uczta przygotowana przez panią mamę i zimna rakija od pana taty. Najlepsze jest to, że rodzice nie mówili po angielsku wcale, ja wtedy po rumuński też jeszcze nie, a nasz gospodarz po angielsku tak średnio wplatając w to co chwilę hiszpańskie słowa. Co wcale nie zaburzyło nam komunikacji, dogadywaliśmy się między sobą doskonale. (Pominę dalsze pijackie przygody z lokalną społecznością w miejscowym barze)

Takie widoki!

Z samego rana zostaliśmy zapakowani w samochód i w drodze do Sibiu nasz kierowca (za cholerę nie mogę sobie przypomnieć imienia) wywiózł nas w góry, jak najwyższej da się dojechać samochodem. Pogoda była przepiękna, góry cudowne, a do tego momentami zapierająca dech w piersiach Trasa Transfogarska!



Jak dobrze, że wklejam na fejsa tony zdjęć, mam przynajmniej kilka do pokazania, bo większa ich część bezpowrotnie przepadała z domowego komputera.
Mam nadzieję, że wpis się spodobał, bo o swoich podróżach uwielbiam opowiadać, a trochę do pokazania jeszcze mam. I może znajdę jakąś motywację żeby w końcu ruszyć dupę. A teraz ruszam dupę po proszek do prania - takie życie.