Przy obecnym trybie życia mogę sobie pozwolić na jedno, dwudniowe wypady, a wszelakie podróżnicze strony na fejsbuku bombardują mnie ofertami tanich lotów, przejazdów, wycieczek. Fajnie byłoby znów móc gdzieś pojechać na dłużej. Kiedyś było łatwiej. Byłem czynnym autostopowiczem i w mojej karierze na pewno pękło kilka tysięcy kilometrów. Ostatnia dłuższa podróż stopem, taka z przygodami miała miejsce w 2013 roku, trasa Lublin - Kostrzyn n/Odrą - Lublin, za tym też tęsknię. Szczególnie, że mam do zrealizowania jeden cel, który wcale nie jest trudny, przejechać przez Litwę, Łotwę i Estonię i wrócić, no ale na to potrzeba z dwóch tygodni. Pozostaje mi na razie rozmyślać i planować. Tymczasem jeśli dobrze pójdzie, sobotę spędzę na miłej jednodniówce w uroczym miasteczku, w którym byłem tylko raz, dawno temu.
A że na blogu miało wiać optymizmem, pokażę parę fotek właśnie sprzed sześciu lat, które niezmiennie wywołują na mojej twarzy uśmiech od ucha do ucha. Zdarzyło mi się wtedy mieszkać w Bukareszcie, który był zawsze miejscem startu autostopowych eskapad. Rumunia jest rajem dla autostopowiczów!
Zacznę od mojego ukochanego miejsca na ziemi, rumuńskich Karpat, dokładnie Gór Fogaraskich, wyższych od naszych Tatr. Podróżowałem wtedy z Kamilą, która dzieliła ze mną los zesłanego do Rumunii, a w góry trafiliśmy zupełnie przypadkiem (jak to często gęsto bywa, kiedy jeździ się stopem, a plan nie jest sztywny). Staliśmy przy drodze i o ile pamiętam chcieliśmy się dostać do Sibiu, a stop szedł wyjątkowo ciężko. W końcu udało się coś zatrzymać, chłopak niewiele straszy od nas do Sibiu jechał, ale nazajutrz. Zaproponował za to nocleg u siebie w domu. Pełni zaufania się zgodziliśmy, nie widząc nawet, że mieszka w tak przepięknym miejscu.
To jego wioska, z takim widokiem!
W trasie zdążył poinformować swoich rodziców, że wiezie gości. Na miejscu czekała nas uczta przygotowana przez panią mamę i zimna rakija od pana taty. Najlepsze jest to, że rodzice nie mówili po angielsku wcale, ja wtedy po rumuński też jeszcze nie, a nasz gospodarz po angielsku tak średnio wplatając w to co chwilę hiszpańskie słowa. Co wcale nie zaburzyło nam komunikacji, dogadywaliśmy się między sobą doskonale. (Pominę dalsze pijackie przygody z lokalną społecznością w miejscowym barze)
Takie widoki!
Z samego rana zostaliśmy zapakowani w samochód i w drodze do Sibiu nasz kierowca (za cholerę nie mogę sobie przypomnieć imienia) wywiózł nas w góry, jak najwyższej da się dojechać samochodem. Pogoda była przepiękna, góry cudowne, a do tego momentami zapierająca dech w piersiach Trasa Transfogarska!
Jak dobrze, że wklejam na fejsa tony zdjęć, mam przynajmniej kilka do pokazania, bo większa ich część bezpowrotnie przepadała z domowego komputera.
Mam nadzieję, że wpis się spodobał, bo o swoich podróżach uwielbiam opowiadać, a trochę do pokazania jeszcze mam. I może znajdę jakąś motywację żeby w końcu ruszyć dupę. A teraz ruszam dupę po proszek do prania - takie życie.