Od kilku dni na karku czuję oddech śmierci. A raz poczułem go tak mocno, że na wszelki wypadek usunąłem historię przeglądania. Ostatni raz tak się bałem, kiedy spadłem z drzewa na plecy i odjęło mi na kilka chwil oddech. Chyba moje najgorsze doświadczenie - niemożność złapania oddechu. Parę nocy temu znów nie mogłem zaczerpnąć powietrza. Wróciła moja przyjaciółka angina. Pewnie stwierdziła, że skoro mogła mi rozjebać cały lipiec, to końcówkę lata też będzie mogła. No więc tak sobie znowu żyjemy od soboty razem, ona ma się bardzo dobrze, a ja mam wrażenie, że jedną nogą jestem już po drugiej stronie. I wcale nie uważam, że moja angina jest gorsza od porodu, po prostu jestem już tak wymęczony, że nawet nie mam siły leżeć.
Nie wiem czy to wina wieku, ale te moje dwie ostatnie anginy przechodzę jakoś wyjątkowo boleśnie, ta lipcowa nawet odpuściła na trzy dni Woodstocku, ale z festiwalu wróciłem z potwornym bólem. Ogólnie rzecz biorąc ja i Angina znamy się od zawsze, ból gardła nigdy nie był dla mnie czymś strasznym, bo było to coś czego doświadczałem przynajmniej raz w miesiącu, trwał góra trzy dni, od czasu do czasu z gorączką. Miałem przerośnięte migdałki plus jeszcze jeden bonusowy więc każda infekcja praktycznie zatrzymywała się na nich. Razu pewnego lekarz stwierdził, że własnie przez te za duże migdały za często choruję więc trzeba by przy nich pomajstrować, jak powiedział tak zrobił, ponadnormatywnego usunął, a dwa pozostałe zmniejszył o połowę. Nie polecam. Dwie otwarte rany w mordzie, dwa dni sączenia wody przez patyczek owinięty watą, próba przełknięcia czegokolwiek kończąca się piekielnym bólem. Pomogło? Może i częstotliwość angin się zmniejszyła za to intensywność wzrosła i to bardzo. Od lipcowej anginy gardło pobolewało mnie co jakiś czas, ale tak delikatnie, nie puchło, zakłuło (czemu nie ma takiego słowa w słowniku) kilka razy i na szczęście w nic się to nie rozwijało, podobnie było w ostatni piątek, zaczęło kłuć, później boleć, w sobotę bolało już regularnie, w niedzielę dostałem gorączki i kołdra została moją najlepszą przyjaciółką, w międzyczasie straciłem głos i w poniedziałek wybrałem się do lekarza. Głosu nie odzyskałem do dzisiaj, chociaż próby mówienia samemu do siebie wykazują poprawę, nie brzmię już jak bulgoczący, przejechany walcem idiota z wadą wymowy. A mój lekarz to temat na osobny wpis.
Dziś mija tydzień. Z domu wyszedłem tylko do lekarza, z łóżka wychodzę praktycznie tylko do łazienki, leżę zawinięty w kołdrę, łykam antybiotyk, ssę przeciwbólowe, psikam bakteriobójcze, płuczę chujami, mujami, dzikimi wężami i dalej kurwa boli, dalej jest spuchnięte, dalej nie mogę przełykać. A przełykać nie mogę do tego stopnia, że od niedzielnego śniadania w postaci 1/4 omleta zjadłem do dzisiaj pół miseczki zupy, kajzerkę i pół parówki, chciałem się pozbyć bebzola, to mam. A co do tych duszności ze wstępu, to bodajże z niedzieli na poniedziałek, kiedy wszystko sobie elegancko spuchło, jedyną opcją żeby zmieściło się w gardle było otwarcie szczęki i wywalenie języka, kiedy zamykałem szczękę, język dogniatał migdałki, one blokowały układ oddechowy. Zdarzyło mi się przysnąć nocą, obudziłem się spanikowany nie mogąc złapać oddechu, bo właśnie rzeczony język przycisnął migdałki, ropa wszystko pozaklejała, już prawie dzwoniłem na pogotowie, po czym uświadomiłem sobie, że raczej nic bym im nie powiedział, w połowie drogi do pokoju współlokatorki (pozdrawiam!) na szczęście coś się odetkało i mogłem odetchnąć. Tej nocy już ni spałem, paten z otwartą szczęką musiałem stosować trzy kolejne dni, zawiasy bolały fchuj.
No, tak że tego, ja nie narzekam, jest cudownie, robota leży odłogiem, wszystko po kolei się pierdoli, pamiętaj, jeśli jest źle, to za chwilę będzie jeszcze gorzej! Mam tylko nadzieję, że teraz kiedy pogoda się pieprzy i za chwilę ćwierć kraju rozłoży jesienna grypa, mnie przez moje letnie cierpienia ominie.